Z fotografką Kasią Kondratowicz, mamą dwóch córek - rozmawia Agnieszka Kacprzyk
Na Twoim profilu na Facebooku wstawiasz zdjęcia sesji rodzinnych. To pasja czy zawód?
Fotografia była obecna zawsze w moim życiu. Moja mama dużo fotografowała, więc aparat towarzyszy mi od dziecka, zaś jakiś czas temu poczułam, że robienie zdjęć może być moją ścieżką zawodową.
Poznałyśmy się w Zakładzie Doskonalenia Zawodowego. Ja ubiegałam się o dotację na rozpoczęcie działalności, a Ty tam pracowałaś. Opowiedz o swoich wyborach zawodowych, zanim odkryłaś fotografię.
Moja ścieżka zawodowa jest trochę dziełem przypadku. Żeby zrozumieć, co mnie karmi i uskrzydla, musiałam najpierw przekonać się, czego na pewno nie lubię i nie chcę robić w życiu. Podążając za przyjaciółką, wybrałam studia na kierunku gospodarki przestrzennej. Potem pracowałam w biurze geodezyjnym, gdzie fascynował mnie jedynie proces tworzenia, ale już długie godziny przed komputerem i brak kontaktu z człowiekiem – niekoniecznie. Wtedy urodziła się moja pierwsza córeczka Ula, wyczekane i upragnione dziecko. Choć była moim marzeniem, już po pół roku wiedziałam, że izolacja w czterech ścianach mieszkania z niemowlakiem mi nie służy. Czułam, że potrzebuję spotkań z ludźmi, pracy i świata innych dorosłych. Zapisałam się wtedy na lekcje niemieckiego. Po dwóch latach nauki dostałam pracę w pośrednictwie pracy – zajmowałam się szukaniem osób chętnych do zarobkowych wyjazdów do Niemiec. Z wielu względów nie była to praca moich marzeń, potem dostałam etat w ZDZ i tam świetnie się czułam wśród ludzi, ale już stosy dokumentów i monotonne stukanie w klawiaturę – to nie dla mnie.
Ula była wtedy mała. Jak łączyłaś obowiązki zawodowe z macierzyństwem?
W firmie była taka niepisana kultura, że wychodzisz z pracy dopiero wtedy, kiedy skończysz określone zadanie. Wiele osób zostawało po godzinach, a ja musiałam biec po Ulę do przedszkola. Nikt mi nie powiedział złego słowa, ale gdzieś w powietrzu czułam presję. Miewałam wyrzuty sumienia, jednak macierzyństwo bardzo mnie wzmocniło, ustawiło mi życiowe priorytety. Od kiedy stałam się mamą, udało mi się wyjść z niewoli perfekcjonizmu. Coś mi nie wyszło? To nie koniec świata. Błędy są po to, aby czegoś się na nich nauczyć.
Jakiś czas później urodziła się Twoja druga córka Ania i postanowiłaś, że jednak szpagat etat-dom nie jest dla Ciebie?
Przez całą ciążę z Anią towarzyszył mi aparat. Zaczęłam najpierw fotografować znajomych wokół siebie, poszłam nawet na kurs fotograficzny i na początku robiłam zdjęcia aparatem niepełną klatką i wtedy mój mąż zaproponował, żebyśmy kupili profesjonalny sprzęt pełnoklatkowy. Urodziła się Ania, a ja zaczęłam powoli wychodzić do świata z moją fotografią, niepewnie i nieśmiało. Uczyłam się, czytałam, słuchałam wszystkich podcastów Jacka Siwko, wdrażałam, popełniałam błędy, upadałam.
A bliscy wierzyli w Ciebie?
Kibicowali mi. Mąż od początku bardzo mnie mobilizował i wspierał zarówno psychicznie, jak i technicznie – inwestowaliśmy w sprzęt, lampy, studio. Mama traktowała to trochę jak moją pasję, zajęcie, które pozwoli mi zarobić na waciki, a ja się buntowałam: „Nie ma takich drogich wacików!” – odpowiadałam, ale tak naprawdę sama w siebie do końca nie wierzyłam. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że często zarzucamy innym, że w nas nie wierzą, ale to my sami musimy najpierw uwierzyć w siebie. Wtedy stajemy się wiarygodni dla otoczenia. To czas oraz moja ciężka praca, nauka, ślęczenie po nocach sprawiły, że zyskałam pewność siebie. A zadowoleni klienci są tego zwieńczeniem i niesamowitą satysfakcją.
Masz dwie córki, zdobywasz coraz więcej zleceń fotograficznych, zadam teraz nieco prowokujące pytanie: czy dzieci pomagają czy przeszkadzają w rozwoju zawodowym?
Ale oczywiście jest też druga strona medalu. Sesje fotograficzne zwykle wypadają wieczorami lub w weekendy i kiedy słyszę od Uli: „Mamo nie wychodź”, to nie jest łatwo. Ale wiem, że muszę nauczyć moje córki również szanowania mojej odrębności, tego, że mama ma prawo do własnego życia, że chce czasem porzucić dres, ubrać się w sukienkę i iść do dorosłego świata bez dziecięcego balastu i to nie znaczy, że jest złą mamą.
Mówi się, że rodzic, który stawia granice dzieciom wychowuje ludzi, którzy też będą umieli stawiać granice i zadbać o siebie. A chyba tego chcemy dla naszego potomstwa?
Tak. Dlatego czasem zazdroszczę mojemu mężowi, że jeśli dla niego coś jest ważne – na przykład jego praca czy kursy dokształcające, to on to realizuje, a ja odkładam tzw. „swoje rzeczy” na koniec kolejki, bo przecież w domu jest tyle do zrobienia, tyle do ogarnięcia.
Wiele kobiet tak robi. Ich czas na rozwój zaczyna się po 22:00, gdy dzieci już śpią, a one posprzątają po kolacji i nastawią zmywarkę.
Dlatego, żeby nauczyć nasze dzieci bycia dla siebie ważnymi, musimy im pokazać, że same dla siebie jesteśmy ważne. Tego życzę sobie i wszystkim kobietom.